Podczas gdy giełdy w USA wciąż żyją nadzieją na „miękkie lądowanie” gospodarki, rynek metali szlachetnych zdaje się wyceniać zupełnie inny, znacznie mroczniejszy scenariusz. Złoto, platyna i pallad drożeją nie tylko z powodu popytu przemysłowego, ale przede wszystkim jako zabezpieczenie przed stagflacją – czyli koszmarem ekonomistów, łączącym wysoką inflację z gospodarczym zastojem. Czy to właśnie ten strach napędza obecne wzrosty?
W mijającym tygodniu na rynkach pojawiło się sporo nerwowości. Dane makroekonomiczne z USA i Strefy Euro są niejednoznaczne, a widmo recesji w 2026 roku staje się coraz bardziej realne. W takich warunkach tradycyjne aktywa, jak akcje (wrażliwe na spowolnienie gospodarcze) czy obligacje (wrażliwe na inflację), stają się ryzykowne.
Tu na scenę wkraczają metale. Złoto historycznie doskonale radzi sobie w okresach stagflacji, co pokazały lata 70. XX wieku. Jednak tym razem inwestorzy zwracają uwagę również na inne kruszce. Platyna, która jest kluczowa dla gospodarki wodorowej, oraz pallad, wciąż niezbędny w motoryzacji, mogą stać się beneficjentami chaosu w łańcuchach dostaw.
Analitycy ostrzegają, że obecny spokój na rynkach walutowych może być złudny.
„System jest przesycony długiem. Każda próba walki z inflacją poprzez podnoszenie stóp procentowych grozi bankructwami państw i korporacji. Banki centralne będą zmuszone wybrać: albo wysoka inflacja, albo krach. W obu przypadkach metale szlachetne są polisą ubezpieczeniową” – czytamy w analizach ekspertów cytowanych przez media branżowe.
Inwestorzy coraz częściej patrzą na metale nie jako na sposób na szybki zarobek, ale jako na „bezpieczną przystań” w świecie, który staje się coraz mniej przewidywalny. Rosnące zainteresowanie fizycznym kruszcem, a nie tylko papierowymi kontraktami, sugeruje, że rynek traci zaufanie do wirtualnych obietnic polityków.
